historia rejsu:
|
Relacja z rejsu: autor Piotr Iwaniec / przesłał Jurek Baryła Woliński HeYa Ho żeglarska brać! Powroty bywają najtrudniejsze. Tym jednak razem nie mogłem się doczekać powrotu, i to wcale nie z powodu niezadowolenia, czy tęsknoty, a właśnie z powodu niesłychanie mocnych wrażeń, o których chciałem opowiedzieć na gorąco. Wesoły autobus z 4 osobami na pokładzie wyruszył z Nowego Sącza bladym świtem dnia 30 lipca 2010. Dziewięciu osobowy busik zapożyczony od kolegi Bożydara, sprawował się świetnie aż do samego Krakowa. Kiedy skompletowaliśmy załogę, okazało się ze nie ma już miejsca na nasze bagaże. Co było robić? Torby, wory, śpiwory latały a to z zewnątrz a to do wewnątrz. Jednak organizacyjny talent kpt. Ryszarda Króla, okazał się nie do przecenienia i po wielkiej rewolucji logistycznej, wyruszyliśmy do Skagen w Danii. Siedząc na słoikach, opierając się o kiełbasy gnaliśmy do przodu i z krótkimi postojami dotarliśmy do portu Skagen już po 19 godzinach. Uwierzcie. Na duńskiej ziemi o 4 rano tez można przeżyć „czeski film" Jesteśmy w Skagen, stoją jachty, wiatr wieje, a gdzie Dunajec???. Około 40 minut zajęło poszukiwanie charakterystycznego przecież Dunajca, pośród innych statków. Okazało się, że kpt. Bożydar Zając zacumował w rybackiej części portu, jako że nie było już miejsc w części jachtowej. Zaokrętowanie odbyło się raczej bezproblemowo, ale i tu talent Rysia miał duże znaczenie. Obowiązkowe szkolenie, przegląd jachtu, odpoczynek i skoro świt w niedzielę wypłynęliśmy na spotkanie brzegów Norwegii. Plan wyprawy powstawał w naszych głowach już od jakiegoś czasu, i jak na nasze możliwości posiadał cechy planu niemal doskonałego. Osią planu było przepłynięcie całego fiordu Lysefiord oraz wyprawa na Kjerag , częścią planu dla odważnych było zdobycie trofeum z wyprawy w postaci zdjęcia na szczycie kamienia wciśniętego pomiędzy dwie ściany skalne na wysokości około1000m npt. Oprócz tego w planie mieściło się odwiedzenie portów Mandal. Stavanger, Tau, Egersund. Śmiały plan i śmiała załoga w składzie: Kpt. Ryszard Król, I oficer Jerzy Woliński, II oficer Marzena Król, III oficer Krzysztof Dubiński, Katarzyna Kotarska, Bartosz Król, Janusz Marek, Tomasz Turbiak, Piotr Iwaniec rokowała nadzieję na bezproblemową jego realizację. 01.08.2010 godz.05:30 ruszamy do Skagen. Pierwsze godziny rejsu przyniosły jednak niespodziankę w postaci niezbyt korzystnego wiatru o sile 4 –5 bft co powodowało konieczność ostrego halsowania i wydłużyło drogę pierwszego etapu o około 2/3. Zaletą jednak było szybkie wyłonienie prezesa, którego personaliów nie zdradzimy z uwagi na lojalność wobec załogi. Ponad 30 godzinne przejście przez Skagerrak scementowało załogę i tak około 14 w poniedziałek weszliśmy do urokliwego portu w Mandal. 02.08.2010 godz.14:00 port Mandal Niewielki porcik, był jedynie przystankiem, krótki odpoczynek i jazda dalej. Rutynowy przegląd techniczny zdradził niestety poważną awarię sterociągów, i zmuszeni byliśmy do bardziej gruntownego zbadania całości olinowania. Wyżej wspomniany I oficer został wyciągnięty na top masztu, co wzbudziło ogólną sensację w miasteczku i było powodem interwencji obsługi portu w trosce o bezpieczeństwo mieszkańców. Tak, to nie pomyłka. Wciągnięty na maszt Baryła wzbudzał ogólne zainteresowanie i obywatele zamiast skupiać uwagę na chodzeniu, jeżdżeniu czy po prostu pracy, patrzyli na Jurka jak na cyrkowego artystę. W Mandal, żyje niewiele ponad 10 tysięcy mieszkańców, trudno się wiec dziwić tym zachowaniom, kiedy cala załoga Dunajca to prawie jeden promil, a promil to czasem stanowczo za dużo. Mandal to również kurort słynący z piaszczystej plaży, która nie zrobiła na nas większego wrażenia, nie wiedzielismy jednak ze w całej Norwegii jest perłą wśród plaż pomimo ze jej wielkość porównać można do plaży w Grodku nad Dunajcem. Był to jednak pierwszy port w naszej podróży i może dlatego zgarbione plecy i ręce w smarze nie pozostawiają traumy, lecz miłe wspomnienia i chęć powrotu do tego malowniczego zakątka. Aklimatyzujemy się. 03:08:2010 godz.06:00 ruszamy z Mandal Słońce wstało zaraz po 4 rano, jest północ a na niebie nadal jasno. Po usunięciu usterek ruszyliśmy rano w dalszą drogę do Stavanger. 04:08:2010 godz.07:00 port Stavanger Stavanger niegdyś osada portowa, dziś norweska stolica górnictwa nafty i gazu. Miasto wielu zabytków i wielkich możliwości, pomimo swych niewielkich rozmiarów. Dla nas jednak Stavanger było bazą wypadowa. Uzupełnienie zapasów, pranie, kapanie i w dalsza drogę. 05:08:2010 godz.07:00 ruszamy ze Stavanger Dokąd? Na fiordy! Dla tych, którzy nie znają przytoczę pewien adekwatny dowcip z brodą: Przechwala się trzech myśliwych. Pierwszy z nich: - "Ja to byłem w Afryce i polowałem na lwy!" Drugi: - "A ja to byłem na Alasce i polowałem na łosie!" Na to ostatni: - "Chmm, panowie a ja byłem w Norwegii..." - "A fiordy ty widziałeś?" - "Fiordy!? - Panowie, fiordy to mi z ręki jadły." Tak wiec po zwiedzeniu miasta w stylu amerykańskiego turysty, popłynęliśmy nakarmić fiordy. Oczywiście z ręki. Płyniemy do Tau. Obok nas spory ruch. Promy, promy i jeszcze raz promy. Niby nic, ale płyniemy na katarynie 3 knoty, a oni 25. Fala boczna nie pozwala na relax. Nagle zmiana planu. Kierunek na Lysefiord! Decyzja kapitana ugruntowała tylko nasza opinie o jego logistycznym talencie. Do Tau dopłynęlibyśmy około południa, a mając na uwadze ze dalszym punktem programu była piesza wyprawa na skalna półkę Preikestolen unoszącą się nad Lysefiord ponad 600m była potrzebna korekta. Aby tam dotrzeć musielibyśmy spędzić w porcie kilkanaście godzin, by moc wyruszyć rano. Zostało nam tylko 10 dni, napięty plan i fiordy do nakarmienia. Nie ma czasu do stracenia w porcie. Płyniemy. Wiatru nie ma, a jeśli dmuchnie to zawsze w mordę, ale jest kataryna, gorąca herbata i szanty w odtwarzaczu. Płyniemy wolno, oszczędzamy silnik i paliwo, można by powiedzieć majestatycznie, ale nie! Majestatycznie ukazują się jedynie pionowe ściany fiordu, który swa wielkością przytłacza nas. Dowcip z broda przyjmuje inny wymiar. Może karmimy fiordy, lecz na to wygląda że to one nas pożerają! Z każdą milą obserwujemy i w milczeniu zachwycamy się. Granitowe skały moknące na deszczu, odbijają światło ledwie przebijającego się słońca. Pomimo zachmurzonego nieba, cały fiord lśni. Ciemno szare ściany toną w błękitnej wodzie a nad nami dach ołowianych chmur. Miarowy stukot silnika ledwo przebija się przez szum ogromu spadającej wody. Na nielicznych wyspach kępy traw na których pasą się owce. Zachwycamy się nie tylko przyroda, ale i tym jak malutki człowiek, potrafił się w niej odnaleźć. Zbudował drogi, tunele, mosty i potężne sieci energetyczne przesyłające prąd z elektrowni wodnych pokrywających niemal 100% zapotrzebowania Norwegii. To wszystko jest nieprawdopodobne, ale taka jest prawda. Płyniemy do Lysebotn. To miejsce jest na samym końcu fiordu. Mijamy Preikestolen, na które mieliśmy wyjść, robimy na wodzie ósemkę i zdjęcia z jachtu w gorę. Trudno jest dostrzec ludzi z odległości ponad 600m. Pomaga nam optyka i widzimy zarysy postaci. Ludzi tam całkiem sporo. Nas tez tam nie zabraknie, ale wcześniej na „kamyczek”. Podpływamy blisko do jednego z licznych wodospadów. Szum spadającej wody i potęga granitowych ścian nad nami, nie pasują do szant grających z odtwarzacza. To wszystko powoduje, ze czujemy się nieco innymi żeglarzami. Szkoda ze żaden z nas nie jest utalentowany muzycznie, może szanta fiordowa tez ujęłaby żeglarskie serca jak "diament". Do Lysebotn jeszcze kilka godzin. Już wiemy, ze to nie my karmimy fiordy, ale one karmią nas. Chłoniemy każdy metr tych surowych skal, podziwiamy każdą przystań, osadę i podziwiamy ludzi, którzy w tym surowym klimacie wiodą jakieś życie. Nie wiemy, czym się zajmują, jak spędzają wolny czas. Wiemy jednak, ze jesteśmy tu gośćmi i ze żaden z nas nie zamieszkałby w Lysefiord. 05.08.2010 godz.19:00 port Lyseboth Dopływamy. Lysebotn to nie miasto , nawet nie wieś, być może przysiółek liczący zaledwie 19 mieszkańców, z których 4 zajmują się obsługą elektrowni. Oprócz nich mieszka tam sezonowo kilka osób zajmujących się bardzo nietypowym zajęciem, które wywarło na nas wielkie wrażenie. Na miejscu niespodzianka. Spotykamy dwóch polaków. Przyjechali tu samochodem do jednego z nielicznych na świecie ośrodków szkolenia BASE jumperów. Trudno to zajęcie nazwać sportem, nawet jeśli doda się że jest on ekstremalny. BASE jumping polega na skakaniu z malutkim spadochronem z wysokich obiektów na które można wyjść o własnych siłach. Nie dajemy się na mówić na takie zabawy, ale mamy wspólny cel , Kjerag. Umawiamy się że wywiozą nas do schroniska na szczycie fiordu a z tamtąd już tylko 2 godziny na piechotę do „kamyczka”. Nikt z nas do końca nie zdawał sobie sprawy że coś co nazywaliśmy wycieczką, będzie w istocie wysokogórską wyprawą przez trzy przełęcze. Rzęsisty deszcz, strome podejścia, śliskie trawersy, brak zabezpieczeń i gęsta mgła, trudności możemy sobie tłumaczyć nawet zmieniającą się pogoda. Przede wszystkim brak naszego przygotowania i słabe rozeznanie spowodowały że z 2 h. zrobiło się 4. Głodni i zdyszani dotarliśmy do celu. Chmury rozstąpiły się jak na zamówienie i naszym oczom ukazał się niebywały ogrom skał. Gdzie okiem sięgnąć tam surowe granitowe grzbiety fiordów potrzaskane plejstoceńskim lodowcem. Rysy, kary, torfowiska i wszędzie nagie głazy. Tysiąc metrów pod nimi fiordy wypełnione wodą, która stanowi naturalną drogę dotarcia do jedynych zielonych terenów na styku doliny i gór. Czujemy się jak dawni Wikingowie, pomimo zmęczenia jesteśmy zdobywcami. Każdy z nas robi sobie pamiątkowe zdjęcie na ostańcu Kjerakboltn. Sycimy się jeszcze chwilę tymi obrazami i pora wracać. Na dole nasz Dunajec. Kawałek polskiej góralskiej ziemi. Żartujemy, że Górlole wyszli w morze, żeby se pochodzić po górach. Owocem tych żartów jest poważny wpis w dzienniku jachtowym o zainicjowaniu „Wysokogórskiego Klubu Żeglarskiego”, wszak takich wysokich miejsc, do których można dopłynąć nie jest wcale mało. Może oprócz sztormiaka i gumowców, warto zabrać jeszcze plecak i dobre buty ? Węzły żeglarskie nie wiele się różnią, a liny to właściwie mogą być te same. Konkluzja tych rozważań nie jest istotna. Byliśmy zmęczeni, po prostu padliśmy. Na następny dzień wyruszamy do Tau. Trochę bardziej oswojeni, jeszcze raz patrzymy na fiord. 07.08.2010 Wiemy już skąd pochodzi jego nazwa. Słowo „lyse” znaczy w skandynawskich językach błyszczeć, a dokładniej świecić. Świecące skały towarzyszą nam do zmierzchu. 07:08.2010 godz.18:00 dopływamy do Tau. Niewielka miejscowość, oddalona o 10 mil na północny wschód od Stavanger, położona jest na zboczach Boknafjorden. Tereny te są zdecydowanie bardziej przyjazne. Oczywiście nadal jesteśmy w górach i nawet wyjście do sklepu wiąże się z wysiłkiem. Patrząc głębiej w stronę lądu widać liczne wypłaszczenia oraz łagodne doliny, pierwszy raz ukazuje się nam pole rosnącego zboża. W Tau żyje około 3000 osób, jest młyn, hodowla łososia oraz browar produkujący piwo „Tou”. Większość mieszkańców pracuje jednak w Stavanger , lub zajmują się obsługą ruchu turystycznego wysoko w górach. Tau jest znakomitą bazą wypadową do wypraw grzbietami fiordów. Promy ze Stavanger przybijają tu niemal co kwadrans. Miejscowe firmy przewozowe dostarczają turystów do schronisk, a z tamtąd na piechotę każdy na swój szlak. Korzystamy z takiej oferty. Oszczędzamy w ten sposób sporo czasu. Autobus dowozi nas do podnóża szczytu Preikestolen. Znamy już drogę na Kjerag, wiemy, że i tym razem nie będzie łatwo. Co prawda do przejścia tylko niecałe 4 km i pogoda dużo ładniejsza, ale doświadczenie z poprzedniej wyprawy nauczyło nas pokory. Idziemy, pniemy się w górę, wokół nas tłumy ludzi, przeciskamy się między nimi na wąskich ścieżkach, staramy się jednocześnie oglądać, podziwiać to co nas otacza. Niestety, tu nie ma miejsca na zadumę, trzeba trzymać tempo lub odłączyć się od grupy. Preikestolen jest jedną z największych atrakcji Norwegii. W sezonie odwiedza go prawie 150 tysięcy osób. My trafiliśmy w sam szczyt sezonu. Jednak doskonale rozumieliśmy co ciągnie tu ludzi. Nawet przestała nam przeszkadzać ta ciągła wymijająca się kolejka ze szczytu i na szczyt. Podobnie jak kilka dni wcześniej z wywieszonymi ze zmęczenia jęzorami dotarliśmy do celu. Nazwa Preikestolen po norwesku znaczy modlitewnik, w przewodnikach spotyka się też nazwę Pulpit Rock. W istocie Preikestolen jest skalnym blokiem przypominającym klin, powstałym na skutek niszczącej działalności lodu. Górną część stanowi płaska półka o prawie idealnym kształcie kwadratu i powierzchni 25m2, całość wisi jakby przyklejona do skał 600m nad wodami Lysefjord. Na jej krawędziach nie ma barierek ani innych zabezpieczeń. Ogrom przestrzeni daje nieprawdopodobne poczucie wolności, łatwo się zapomnieć, człowiek doznaje wrażenia jakby leciał nad skałami, jeziorami, fiordem. Siadamy na krawędzi skały, pod nami wysokość nie pozostawiająca żadnych szans na przeżycie w przypadku odpadnięcia. Odważni patrzą w dół, mniej odważni wyciągają jedynie ręce z aparatem i fotografują przepaść. Pora wracać. Późnym wieczorem , choć jeszcze długo przed zachodem słońca uzupełniamy zapasy wody, klarujemy i jesteśmy gotowi do dalszej podróży. 09.08.2010 godz.06:00 ruszamy z Tau Rano wypływamy jeszcze raz zobaczyć Stavanger a z tamtąd do Egersund. 10.08.2010 godz.05:00 port Egersund. 11.08.2010 godz.08:00 wypływamy z port Egersund. 13.08.2010 godz.04:00 port Skagen i koniec pierwszego etapu rejsu. Baryła zostaje na kolejne 2 tygodnie - dlatego ciąg dalszy nastapi..... |